Ciągle jem, jem, jem, wszystko wraca, myślę o śmierci i chcę krzyczeć, płaczę, chcę do mamy, chcę się do kogoś przytulić, chcę jakąś tabletkę, która zlikwidowała by ten okropny ból w środku, rozdzierający ból, bo czuję, jakbym nie mogła już wytrzymać.
I nie mogę przestać płakać i wiem, że to bez sensu, że to jest złe i żałosne, ale to tak boli, że nie mogę przestać, i chcę tylko zanurzyć się w tę rozpacz, i sama siebie się boję, i chcę tylko zasnąć i obudzić się, gdy już będzie dobrze.
I chodzę po świecie, chodzę po mieście i wszystko wydaje mi się takie nierealne, takie bez sensu, takie odległe i niezrozumiałe, po co to wszystko, skoro to i tak nie istnieje, wy nie istniejecie, ja nie istnieję, świat nie istnieje, nic nie ma znaczenia, a ja tak bardzo nie rozumiem tego świata, nic nie rozumiem, aż nagle przestaję się bać śmierci, już nie gryzę ze strachu swoich pięści, bo przecież i tak nie istnieję, to jest złudzenie, to wszystko to złudzenie, połączenie w mózgu i świadomość fałszywego istnienia, ot co.
A potem idę spać, budzę się rano, wychodzę z domu i
cieszę się dźwiękiem tramwaju, cieszę się wiatrem na twarzy, szumem opon na
asfalcie, prędkością, słońcem, listkiem, uśmiechem, wykładem, kawą, mało by
brakowało – psimi fekaliami na chodniku, taka jestem bez powodu szczęśliwa.
Kompletnie nie rozumiem.