Życie jest okrutne, czasem
tak bardzo okrutne, że nie da się w to uwierzyć.
Nie wierzę w Boga, w
żadnych bogów. Po prostu nie umiem uwierzyć. A nawet jeśli bym wierzyła, to nie chciałabym mieć z nim(i) nic wspólnego, a na pewno nie wychwalałabym ich. Nie, gdy widzę, jaki jest świat.
Myślałam, że wierzę w harmonię. Że zło równoważy dobro, tak jak ładunki dodatnie równoważą ujemne, tak jak równoważy się cały wszechświat. I może tak jest, ale nagle dotarło do mnie, że ta harmonia jest czymś ogromnym, że w krótkim życiu jednego małego człowieczka ona nigdy nie będzie odczuwalna.
Myślałam, że wierzę w harmonię. Że zło równoważy dobro, tak jak ładunki dodatnie równoważą ujemne, tak jak równoważy się cały wszechświat. I może tak jest, ale nagle dotarło do mnie, że ta harmonia jest czymś ogromnym, że w krótkim życiu jednego małego człowieczka ona nigdy nie będzie odczuwalna.
Spotkało mnie wiele
okrutnych rzeczy, jednak nie twierdzę, że całe moje życie jest okrutne. Nie twierdzę
jednak też, że spotkała mnie ta harmonia. Wciąż szala przechyla się bardziej na
minus, gdy spojrzeć obiektywnie. A może nie, może nie umiem patrzeć
obiektywnie.
Ale fakt faktem, wiele
złych rzeczy spotyka ludzi i to nie jest sprawiedliwe. Nagle może się wszystko
zawalić, by nigdy nie wrócić do normy. Nie ma harmonii, nie dla nas.
Czasem wszystko we mnie
uderza i to za dużo. Za dużo, by nawet płakać. I boję się przyszłości, że
będzie tak samo albo gorzej. I tak bardzo boję się śmierci. I chcę mieć kogoś,
kto zrozumie, a jednocześnie chcę uciec daleko od wszystkich.
A jedyna osoba, która by
wszystko to zrozumiała, nie odzywa się. Kolejna złośliwość świata. Nikt się
zresztą nie odzywa, a ja na siłę uciekam.
Czy naprawdę kilka
miesięcy szczęścia (a może bardziej: nie cierpienia) na kilka lat to wszystko,
co mogę dostać?
***
Przepraszam, że tak zniknęłam.
Jakoś tak wyszło. Ale jestem. Może tylko na chwilę, może na dłużej. Ale teraz…
teraz po prostu musiałam napisać.