17 kwietnia 2014

nocą

Noce mnie przerażają. Szczególnie tu, na wsi. Taka noc, gdy wszyscy już śpią, wszędzie jest ciemno, za oknem cisza i spokój. Noc w mieście, noc w mieście to co innego. Takie poczucie samotności - ale tej dobrej, gdy tuż za ścianą jest jakiś ruch, jacyś ludzie. Taka niewyalienowana samotność. Jak anonimowość w tłumie ludzi.
Najgorzej jest, gdy nocą nie śpię. Gdy nie śpię bo nie mogę lub nie chcę. Gdy budzę się w środku nocy i jest ciemno i cicho, i ogarnia mnie panika. Gdy leżę w ciemnym pomieszczeniu tak bardzo samotna i skazana tylko na siebie, i nie mogę zapaść w sen. Gdy siedzę przed monitorem, w takiej ciszy i ponurości, ciemności, niedobrości. Gdy wszystko inne znika i zostaje tylko to, co w środku. Gdy zapada kurtyna ciemności, a odsłania się wszystko inne. Wszystkie zahamowania rozpływają się w tej nicości, bo przecież tam jest ciemno a ja jestem tu, w cieple i jasności, sama, bezpieczna. Głupie pomysły, głupie myśli, głupie słowa.
A potem przychodzi dzień i rzuca światło na to wszystko. I po części czuję się jak na moralnym kacu, a po części zastanawia mnie, czy to czasem nie prawdziwa ja, taka naga, obdarta ze światła dnia...

16 kwietnia 2014

chyba żyję

Jestem chodzącym chaosem. Żyję jakoś, mam dni lepsze i dni gorsze, ale żyję i to mi wystarcza. Czasem przez kilka dni mam ochotę tylko leżeć w ciemnym pokoju, nic mi nie wychodzi, nic mi się nie chce i dobija mnie każda najmniejsza rzecz. Czasem - głównie gdy jest ładna pogoda - czuję się wesoła i szczęśliwa bez powodu. Lubię te dni. Ale czasem, niezależnie od nastroju, jest we mnie taki chaos, że gotowa jestem rwać włosy z głowy. Moje skrajne niezdecydowanie, wieczne "nie wiem" i ucieczka od wszystkiego to tylko odbicie tego, co dzieje się w środku... czasem jest to nie do wytrzymania. Czasem pomaga muzyka, muzyka mocna, coraz mocniejsza. Czasem nie.
Ale czasem zaczyna się wszystko układać, w głowie i w życiu. Nie jest jak kiedyś. Trochę mniej lęku, trochę więcej pewności. Może chwilowo, a może chwilowo nie.
Czasem uderza mnie myśl o śmierci, uderza tak mocno ciosem w żołądek, zębami w mojej pięści i gwałtownym wdechem, wtłaczając adrenalinę do moich żył. Wtedy mam ochotę rzucić się w ten wir, wir życia albo śmierci - zależnie od tego, w którą stronę aktualnie przechyla się ta szala. Ale wiem, że nie chcę tak żyć - dom, stancja, uczelnia, nauka, seriale. Po co, dlaczego, co dalej? Chcę czegoś od życia, chcę odrobiny szaleństwa. Chcę coś zrobić, czemuś się poświęcić, chcę wyjść z domu, chcę przytulać się do kogoś, całować i nie myśleć co dalej. Ale nie umiem nie myśleć, nie roztrząsać, nie rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze. Rzucić się w coś, nie myśląc o konsekwencjach. Nie rozpatrując dokładnie każdej możliwości.
Poznałam kogoś. Nie jestem już naiwną nastolatką, nie potrzebuję księcia z bajki, który pojawia się na białym koniu i ma wszystkie cechy, które bym chciała, by miał. Nie potrzebuję fajerwerków, miłości od pierwszego wejrzenia. Potrzebuję kogoś. Kogoś, kto mniej więcej zrozumie, kto trochę mnie pozna, będzie trochę podobny, kto mnie rozśmieszy, w kim zobaczę coś wspaniałego, przy kim poczuję się dobrze. Kto nie ucieknie. Może przesadzam w drugą stronę, ale... potrzebuję kogoś, mam dość samotności. Potrzebuję czyichś ramion, czyichś ust, czyjegoś wzroku. Potrzebuję przez chwilę znów poczuć się żywa, a co dalej - zobaczymy. Na razie daję się powoli oswajać, na każde dwa kroki w przód robię jeden w tył, jak dzikie zwierzątko płoszące się każdym ruchem. Ale myślę, że będzie dobrze. Może jednak nie jestem skazana na wieczną samotność... a może tak. Muszę się o tym przekonać.
Słońce daje mi energię, daje mi radość i jako takie ogarnięcie życiowe. Ale boję się tej mojej zależności z pogodą, bo gdy się ona popsuje, możliwe, że stanę się znów zombie wybuchającym co chwilę złością na samą siebie za to, jak bardzo mi się to wszystko zmienia, jak bardzo chaotyczna mogę być, gdy tylko zniknie słońce...
P.S. Anonimowy - dzięki za przypomnienie mi o blogu, jakoś nie miałam motywacji, żeby tu zaglądać ;)