Deszczowy dzień coś we mnie wyzwolił.
Zawsze byłam „sprzężona” z pogodą. Ale to… to przesada.
Lubię deszcz. Lubię go, ale głównie latem. Albo gdy
siedzę w suchym, ciepłym domu. Albo gdy mam samochód.
Na pewno nie stojąc na przystanku i marznąc. Smutne
twarze ludzi upchniętych w starym, skrzypiącym pojeździe, zaparowane od ich
oddechów szyby. Ukłucie zimna w palce od stóp. Komunikacyjna masakra, zimno,
mokro, źle.
Do tego parę innych rzeczy, mniej lub bardziej poważnych.
I nim się obejrzę, nie mogę powstrzymać łez, rozmawiając z mamą przez telefon –
mówię o normalnych rzeczach, a głos mi się trzęsie i nie mam pojęcia, dlaczego.
Mama kończy rozmowę szorstkim głosem, a ja nigdy w życiu nie czułam się tak
samotna.
Płakałam dwa dni mając takie myśli, że bałam się siebie.
Choć nie ufam sobie – co chwilę coś innego, a ja nie wiem, co jest prawdą. Jak
my możemy żyć, ludzie, zamknięci w swojej głowie bez krzty obiektywizmu?
Chociaż może wam jest łatwiej, może wy zasięgacie opinii innych. Ja – nie.
Jestem taka zmęczona. I ciągle mi zimno. I czasem się po
prostu wyłączam, już nie walczę, już nie próbuję normalne żyć. Tylko się
wyłączam i siedzę w autobusie, kołysząc się w jego rytm, jak na falach.
I czasem jest mi tak nierealnie. Wszystko mnie dotyka i
doprowadza do płaczu, ale to nie dotyka mnie jako mnie, to dotyka tej skorupy
mnie, bo inaczej bym zwariowała. I nic mnie nie obchodzi. I boję się poruszyć,
bo czuję wtedy, jak porusza się też coś w środku mnie, i to boli.
I wciąż zadaję sobie pytanie – dlaczego? Dlaczego patrzę
w lustro i siebie nie poznaję, te smutne oczy… Dlaczego? Przecież było dobrze.
Było mi dobrze… było mi nijako. Więc dlaczego nagle znajduję się na samym dnie
piekła?
Czasem myślę, że powinnam umrzeć. Zabić się. Mam okresy
depresyjne i dobre, w tych dobrych czasem mam racjonalną świadomość, że może nie
powinnam żyć, tylko po prostu rozpaczliwie i wesoło chcę, a w tych
depresyjnych… cóż, też chcę, ale jakoś mniej. Łatwiej by było z tego
zrezygnować… co nie zmienia faktu, że nigdy tego nie zrobię. Nigdy. Bo jestem
człowiekiem i nie rządzi mną umysł, a emocje, uczucia. A nade wszystko –
strach. Bo jesteśmy zwierzętami i robimy wszystko, by przetrwać. Szczególnie
my, „obdarzeni” świadomością, boimy się śmierci.
Poza tym, tyle gówna przeszłam w życiu, że
głupotą byłoby teraz się poddać. Zresztą… istnienie jest darem, jest wspaniałe.
To, że mogę być i… po prostu być, samo to. Bo mogłoby nie być nic. Nic jest sto
razy gorsze niż coś, cokolwiek (chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle, skoro
tak myślę). Poza tym wszystkim – nie wierzę w życie pozagrobowe, choć czasem
bym chciała, bo tak by było łatwiej żyć. Ale zmierzam do tego, że… całkowita
pustka jest dużo bardziej przerażająca niż cokolwiek innego.
A gdy gorszy okres minie – a minie, zawsze mija – to
cokolwiek innego przyniesie mi radość, choćby chwilową.